Winna, część 3
Ja pierdolę.
Dziś rano wpadł mi do głowy pomysł, by napisać trzecią część Winnej.
Przed chwilą otworzyłam czysty plik, by rozpocząć i pomyślałam - dawno nie czytałam swoich własnych wpisów z tej "serii", a przecież po drugiej części byłam na terapii indywidualnej, później grupowej. Zastanowiło mnie, czy spojrzę na te teksty z politowaniem.
Pierwsze zaskoczenie - Winna ukazuje się mniej więcej co cztery lata! Październik 2014, luty 2018 i teraz w listopadzie 2021. Wow. Co mniej więcej cztery lata kończę przełomowy związek - skoro myślę po nich o napisaniu Winnej, to są to relacje, po których mam intensywne przemyślenia o swoim życiu uczuciowym.
No więc otwieram sobie Winną z 2014 - miałam 20 lat i wychodziłam z pierwszego związku, w którym było mieszkanie razem, wspólne finanse i wizje przyszłości.
Czytam ten tekst i kurwa nie wierzę. Nie wierzę, że zgadzam się z każdym słowem i nie wierzę, że już wtedy wiedziałam i nazywałam tak skomplikowane rzeczy. Przede wszystkim nie wierzę, jak bardzo nie kryłam się z moim kontrowersyjnym podejściem do związków.
Otwieram Winną z 2018 - miałam 24 lata i wychodziłam z relacji, w trakcie której pozwoliłam innemu człowiekowi wmówić mi, jaka jest moja wartość. Doświadczyłam po raz pierwszy książkowej, toksycznej i niszczącej relacji. Poznałam swoje granice z obu stron - zobaczyłam, jak głęboko można kogoś wpuścić do swojej głowy oraz kończąc ją wiedziałam już, na co nigdy więcej nie pozwolę.
Jest 2021 i skończyłam mój najdłuższy związek, w którym nie zaznałam krzywdy, w którym odnalazłam spokój, zaufanie i akceptację moich pięknych i paskudnych cech. Skończyłam go, choć nie był toksyczny, nie miał przerw, było ciepło i dobrze. I to wszystko, co sobie w nim dawaliśmy doprowadziło do rozstania.
Winna.
Gdy wybierałam ten tytuł wpisu przy pierwszej części miałam w głowie tekst piosenki Agnieszki Chylińskiej, który wyjątkowo dobrze pasował wtedy do sytuacji. Opuszczałam relację mając swoje dobro za priorytet i byłam oskarżana o to, jakby ratowanie siebie było winą.
Dziś mogę powiedzieć, że podjęłam decyzję o rozstaniu z miłości. Rozstałam się czując, że czas spędzony razem pomógł nam pokochać samych siebie. Daliśmy sobie przez prawie trzy lata przykład relacji, poniżej którego kolejnej nie zaakceptujemy z miłości do tego, kim jesteśmy.
Obie części Winnej przepełnia frustracja i złość, które wyciągnęłam z zakończonych relacji. Utożsamiałam się z tymi emocjami i można powiedzieć, że działałam bez zastanowienia nad ich konsekwencjami dla mnie samej. Dopiero terapia uświadomiła mi, że emocje można obserwować i traktować jak sygnały, szukać ich źródła i na chłodno wybierać drogę ich ujścia - w przeciwieństwie do ubierania ich w formie pancerza. Nie chcę ich pielęgnować i nie mogłam czekać na wybuch, stan walki - postanowiłam uratować to nowe doświadczenie od zagłady, bo na to zasługiwało.
Ten związek był dla mnie nowością w fundamentalnych kwestiach. Nie wiedziałam przed nim, jak wygląda zdrowa relacja. Nie wiedziałam, że można się rozstać bez trzaskania drzwiami i wielkiej afery. Nie wyobrażałam sobie wcześniej podjęcia takiej decyzji bez nienawiści. To zostanie ze mną na zawsze jako wzór, jak traktować drugiego człowieka i jakie traktowanie to minimum. A po tym związku minimum jest zajebiście wysoko i to właśnie doprowadziło mnie do napisania Winnej po raz trzeci.
Bo jeśli jest jedna rzecz, której nauczyła mnie terapia, to ceny emocji. Dlatego ta część serii jest jak najbardziej kontynuacją, dlatego nie odcinam się od treści dwóch wcześniejszych wpisów, ale trzeci jest czymś nowym, kolejnym przełomem.
Istnieje taka teoria, że w życiu doświadcza się trzech rodzajów miłości.
Pierwszy rodzaj miłości, to ta najbardziej naiwna i w której mocno przywiązujemy się do wyobrażenia o drugiej osobie, o związku. Ta zazwyczaj kończy się, gdy przejrzymy na oczy i dostrzeżemy, że nasze wyobrażenie i faktyczny partner/partnerka mają wspólny jedynie wygląd, ale osoba w naszej głowie nie istnieje.
Druga miłość - emocjonalny rollercoaster. Przeciążenia, wielkie wzloty i wielkie upadki, uzależniająca adrenalina i trudny, gwałtowny koniec, w wyniku którego poznajemy siebie naprawdę, dojrzewamy określając swoje granice.
Trzeci rodzaj miłości - bezwarunkowy. To ta miłość pokazuje, że można otrzymać od drugiej osoby bezpieczeństwo i szacunek bez oczekiwania niczego w zamian.
Przez ostatnie 10 lat wychodziłam ze związku by zaraz wejść w kolejny. To nic wyjątkowego. Wyjątkowe jest, że ta mieszanina wreszcie doprowadziła mnie do miłości do siebie i bycia ze sobą na tyle szczęśliwą, by nie szukać kolejnej relacji.
Dziś przestaję być winna, a staję się ważna. Nie panikuję myśląc o przyszłości. Nie szukam akceptacji. Nie szukam pochwał z zewnątrz, nie oceniam się przez pryzmat drugiego człowieka. Wypracowałam sobie swoją wartość mając 27 lat.
Obchodząc 27. urodziny w maju żartowałam wielokrotnie, że to jedyny rok na dołączenie do klubu sław. Nie dlatego że naprawdę myślałam o śmierci, spokojnie. A jednak trochę jej doświadczyłam. Niby relacje to tylko pewien wycinek naszego życia, jednak mi przez ostatnich 10 lat zajmował zdecydowaną większość czasu i miał znaczący wpływ na moje decyzje.
Dziś czuję, że kocham siebie na tyle, by sobie wystarczać.
Być sama. Nie uzależniać się. Nie szukać uzupełnienia.
Nie mam energii na bycie kimś innym niż jestem.
To trochę jak śmierć tej Oli, która czuła się niewystarczająca i potrzebująca od innych, Oli gotowej zatruwać się zachowaniami poniżej godności, żeby coś czuć.
Mój ostatni związek pokazał mi, że Winna to proces.
Dziś czuję ulgę, satysfakcję i spokój o to, co będzie. Ze wszystkim poradzę sobie sama, bo sobie wystarczam.
pozdrawiam, dawna znajoma z Krakowa. (Odpowiedz)